sobota, 15 czerwca 2013

♦ Trzeci dzień - Zasadzka.



~ Nadine ~ 





          Nie ufałam tej Larysie. Bo czemu miałabym jej ufać? Szczególnie teraz. Zdradliwa z niej suka.

          Otworzyłam oczy, czego natychmiast pożałowałam. Promienie słoneczne poraziły moje wrażliwe niebieskie tęczówki. Schyliłam bardziej głowę, by - w miarę możliwości - odizolować twarz od światła, i rozejrzałam się dookoła. Gdzie ja jestem? Jak tu się znalazłam? Co się stało? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. 
          Poruszyłam nadgarstkami, co nie wyszło mi zbyt dobrze. Natychmiast poczułam szarpnięcie, które kazało mi nie ruszać dłońmi. Spojrzałam w lewo, trochę do góry. Moje nadgarstki były spięte kajdankami. Świetnie... Kolejny raz zadałam sobie pytanie; Gdzie ja jestem? 
          Ponownie rozejrzałam się przymrużonymi oczami. Wisiałam na czymś, co przypominało krzyż. Wokół mnie były drzewa, jakieś murki porośnięte mchem i... hej, a to kto? Przede mną stał wysoki mężczyzna. Na oko miał jakieś trzydzieści lat, może trochę mniej. Jego krótkie, brązowe włosy układały się w nieładzie, a czekoladowe tęczówki połyskiwały niebezpiecznie. Blada cera nosiła na sobie nieliczne ślady krwi, tak samo jak ciemne ubrania. Musiałam przyznać, że się bałam. Wyglądał złowrogo, niebezpiecznie... Co on mi zrobi? Cholerna wyspa! 

          Doskonale pamiętam jak to się zaczęło. Jak zaczęła się ta historia. Historia Tajemniczej Wyspy.

          Podeszłam z kamerą do niskiej czerwonowłosej dziewczyny. Kolorowe kosmyki wymykały się z koka, okalając jej śliczną bladą twarz. Pochylała się nad białymi kartkami zapełnionymi tłustymi literami. 

          - Hej, Vivenne, spójrz do kamery! - Viv przeniosła na mnie swój zmęczony wzrok, obdarzając mnie przyjaznym uśmiechem.
          - Nadine, opowiedz mi o tej twojej bogini - poprosiła. Kiwnęłam głową i usiadłam na krześle obok.
          - Bogini Morrigan, nazywana też Morrigu to celtycka bogini wojny i zniszczenia. Przedstawiana zwykle w zbroi. Można ją spotkać wszędzie, gdzie toczy się wojna. Krąży nad polem bitwy w postaci kruka lub wrony. Imię tej bogini znaczy "Wielka Królowa". 

          Uśmiechnęłam się do swojej przyjaciółki, która - roztargnionym gestem - kiwnęła głową. Była wykończona, widziałam to. Nie tylko przez to, że słyszała tą historię już tysiąc razy. Męczyła ją ta praca. Codziennie, dzień w dzień, siedziała nad tymi papierami, starając się odkryć co można znaleźć na Wyspie Dymnego Smoka. Ale nie tylko ona pracowała. Była jeszcze Laura, ja, Roach i inni... Wszyscy się zaangażowali. Chcieli okryć się sławą, zupełnie tak, jakby odkryli Atlantydę. 

          - Jesteśmy już tak blisko... - Skierowałam kamerę na drzwi, przez które weszła Laura. 

          Jej włosy były w kompletnym nieładzie, przez co spięła je w kucyka. Tak samo jak Viv, miała ze sobą kartki, które miażdżyła swoimi chudymi palcami i twardym spojrzeniem. 

          - Może odpoczniecie? - Zapytałam cicho. Nie mogły tyle pracować...
          - Jasne, chodźmy do kuchni, zgłodniałam. - Zaśmiałam się, słysząc słowa Vivenne. 

          Zawsze była głodna. W dzień i w nocy. Zupełnie jak...jak Niall. Ale nie, uważałam, że nie pasowaliby do siebie. Moja przyjaciółka była dość... specyficzna. Raniła uczucia ludzi, mówiąc co pomyśli, a blondyn jest bardzo wrażliwy. Nie żebym im źle życzyła, po prostu troszczę się o swojego przyjaciela. Nie chciałam by cierpiał przez bliską mi osobę...

          Przybrałam na usta uśmiech i w towarzystwie dziewczyn wyszłam z kabiny. Kierunek: kuchnia!

          Wspomnienia, wspomnieniami, ale... co z teraźniejszością? Kim jest ten facet?! Czas go o to zapytać... 

           - Kim jesteś? - Zapytałam cichym, słabym głosem. Mężczyzna zaśmiał się, po czym podszedł do mnie. 
          - Przypominasz moją siostrę - mruknął, głaszcząc mnie po policzku. 

          Przekręciłam głowę na lewą, starając się oddalić od jego zdecydowanie za ładnych dłoni. On zaśmiał się tylko, po czym mocno chwycił moją twarz i szarpnął ją, powodując tym, że musiałam na niego spojrzeć. Widziałam w jego czekoladowych tęczówkach niesamowitą iskierkę, połyskującą figlarnie. O co mu chodzi? Czego ode mnie chce? Pomocy! 
          Jego usta znalazły moje i pocałował mnie. Brutalnie przyciskał swoje wargi do moich, przygryzając dolną, robiąc tym samym rany na różowych ustach. Próbowałam się oderwać, odtrącić go, ale na marne. Moje nadgarstki - podobnie i nogi - były przywiązane, a twarz obejmował dłońmi. Silnymi, męskimi dłońmi. I nagle... poczułam szarpnięcie bluzki. Do góry. I jego zimne, lodowate ręce. Och, cholernie lodowate. Co teraz, Nad? Myśl, myśl! Jasne, puścił moją twarz! Szarpnęłam ją, raz i porządnie. Nie mogłam nic zrobić - byłam na straconej pozycji. Miał nade mną władzę, której teraz tak bardzo mi brakowało. 
          I nagle usłyszałam krzyk. I strzały. O Boże, czy to Roach z innymi? Miałam ogromną nadzieję, że tak. 

          - Szefie! - Mężczyzna, który przed chwilą trzymał swoje ręce pod moją bluzką, teraz szarpnął się do tyłu i spojrzał na swojego człowieka. 
          - O co chodzi? Nie widzisz, że jestem zajęty? - Warknął, przeczesując swoje włosy. 
          - Atakują nas! Ci ludzie, których wcześniej pojmaliśmy. Oni... wzięli skądś broń. Przeszukaliśmy ich dokładnie! - Powiedział, widząc gniewną twarz swojego szefa.
          - Kurwa! - Zaklął głośno. - Grzecznie tu poczekasz, za chwile wrócę - powiedział w moją stronę. 

          A potem pobiegł. Zostawiając mnie przywiązaną do tego wielkiego krzyża. A ja czekałam. Na ratunek. Miałam nadzieję. Ogromną, zmniejszającą się z minuty na minutę. Powoli ją traciłam, tak samo jak i swoje siły. Co się ze mną dzieje?

          - Nadine? - Gwałtownie podniosłam twarz, słysząc znajomy głos. - Boże, co oni ci zrobili?
          
          Podbiegł do mnie i szybko rozwiązał węzły. Upadłabym na kolana, ale on przytrzymał mnie. 

          - Gdzie reszta? - Zapytałam cicho, patrząc w jego zielone kocie oczy. 
          - Tam, walczą z innymi. Wysłali mnie po ciebie - odparł, uśmiechając się pocieszająco. - Musimy się stąd wynosić.

          Kiwnęłam głową. Pomógł mi wyprostować się na nogach, a potem poszliśmy, schowani za murami, uważając na patrol. 

          - Dziękuje, Harry - szepnęłam, patrząc na niego. - Za to, że mnie uratowałeś - dodałam, nim zdołał zapytać. 

          - Dziewczyna uciekła! - Usłyszeliśmy krzyk jednego z ludzi. 

          Ruszyliśmy szybciej, cały czas ukrywając się za niewielkimi murkami. Unikaliśmy ludzi tego człowieka, by nie walczyć. Byłam zbyt... wykończona. Nie wiedziałam czemu, może mi coś podał, gdy zemdlałam przez uderzenie w głowę? Wtedy, gdy Larysa pokierowała nas wprost w ich pułapkę. A co z Laurą? Jako jedyna została tam, razem z nią? Czy jeszcze żyje? Czy może też gdzieś tu jest? Harry`ego musiała boleć ta myśl - nie wiedział co dzieje się z jego małą siostrzyczką. Ja sama nie wiem co bym zrobiła, gdyby moja siostra zaginęła, bardzo się cieszyłam, że poszła na medycynę, a nie na to co ja. Chyba Vivenne jako jedyna nie miała tego zmartwienia - jej braciszek miał dopiero dziesięć lat. 

          W pewnym momencie... ktoś nas zaatakował. Jakiś mężczyzna powalił Harry`ego, a drugi złapał mnie. Jak po chwili zauważyłam był to ich szef. Zaczęłam się szarpać, ale było to na nic. Mężczyzna - trzymając mnie - poszedł w stronę muru, po czym oparł mnie o niego, przyciskając swoje ciało do mojego. A potem pistolet do mojej szczęki. Moje oczy poszerzyły się - pistolet?

          - Myślałem, że nie będziesz sprawiała kłopotów, ale widzę, że się myliłem. Nie chcę cię zabić, ale muszę...

          Kiedy wypowiedział ostatnie słowo kopnęłam go w krocze z całej siły. Zgiął się w pół, a ja, korzystając z okazji, zaczęłam uciekać. Jednak zdążyłam zrobić jedynie dwa kroki, bo chwycił mnie za rękę i przyciągnął znowu, stawiając w tym samym miejscu co przed chwilą. 

          - Myślisz, że dasz radę uciec? Grubo się mylisz... - Przycisnął rękę do moich ust, a ja - znowu korzystając - ugryzłam go w nią. Pistolet wyleciał mu z dłoni, a ja rzuciłam się w jego stronę, chwytając pewnym ruchem. 

          Mężczyzna rzucił się na mnie, przygwożdżając własnym ciałem. Zaczęliśmy się siłować, przekręcając pistolet to w moją stronę, to w jego. W pewnym momencie postrzeliłam go w ramię, jednak ten jęknął tylko i siłował się dalej. Ale tu była moja przewaga - nie mógł robić żadnych cięższych ruchów ręką. Zaryzykowałam - puściłam jedną ręką pistolet i przycisnęłam palec do jego rany.  Zawył, a ja pociągnęłam za spust. Trafiłam go prosto w szyję. Krew trysnęła na mnie, brudząc całą moją twarz, koszulkę i trochę włosów. Wydał ostatni oddech, a potem umarł. Zrzuciłam go z siebie i wstałam, odchodząc parę kroków dalej. Potem rzuciłam się na kolana, szlochając. Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka. Zabiłam człowieka. Jak ja z tym będę żyć? Boże, on nie żyje przeze mnie. To ja strzeliłam. Ale... we własnej obronie, mam rację? Boże, nie każ mnie za to, on chciał mnie zabić, nie chciałam pociągnąć za spust. 

          - Nadine? - Usłyszałam głos Harry`ego, a po chwili poczułam jego rękę na swoim ramieniu. Szlochałam.
          - Zabiłam go. Zabiłam człowieka. - Z mojej dłoni wyleciał umazany krwią pistolet. 
          - Wynośmy się stąd - powiedział, po raz kolejny dzisiejszej nocy, pomagając mi wstać.




          Od Nadine: Przepraszam! Nie powinnam tak długo się nie odzywać, ale wypadło mi parę rzeczy. Nie macie mi tego za złe, prawda? Nie wiem, jak was przeprosić, ale daję ten rozdział. Krótki, bo krótki, ale nie wiedziałam co jeszcze napisać, by nie zdradzić wam dalszych losów. Podoba się? Prosimy o komentarze! XOXO